Pierwsza debata prawyborcza wśród Republikanów, zorganizowana przez stację Fox News w stanie Milwaukee, była nietuzinkowo chaotyczna.
Przede wszystkim dwóm osobom odmówiono wzięcia w niej udziału. Komentator Larry Elder oraz biznesmen Perry Johnson, walczący o nominację z ramienia Partii Republikańskiej, nie kryli swojego oburzenia z powodu decyzji władz partii republikańskiej o niedopuszczeniu ich do debaty, i to pomimo spełnienia, jak twierdzą, wszystkich wymogów. Obaj panowie zapowiadają wkroczenie na ścieżkę sądową (artykuł USAToday).
Udziału nie wziął w niej również Donald Trump. Jako bezsprzeczny lider w sondażach wyborczych uznał, że uczestnictwo w tej debacie w żaden sposób mu nie pomoże. Zamiast tego postanowił udzielić wywiadu Tuckerowi Carlsonowi – nagranie wyemitowano na platformie X na pięć minut przed rozpoczęciem debaty. Wywiad w ciągu doby obejrzało ponad 200 milionów osób, zaś debatę – niespełna 13 milionów (artykuł MaineWire). Wywiad można obejrzeć poniżej:
Jeśli zaś chodzi o samą debatę prawyborczą, na pewno nie poszła ona po myśli organizatorów. Obserwując jej przebieg trudno nie było odnieść wrażenia, że próbowano w jej czasie wypromować kogokolwiek, kto mógłby wreszcie strącić Donalda Trumpa z piedestału. Zwłaszcza widoczne to było w zachowaniu Chrisa Christiego, byłego gubernatora stanu New Jersey, który zdawał się poświęcać więcej czasu na atakowanie Donalda Trumpa niż na promowaniu swojej kandydatury (jego kampania ogólnie toczy się pod szyldem przeciwdziałania Trumpowi, nie było więc to zaskoczeniem) oraz w zachowaniu Rona DeSantisa, obecnego gubernatora stanu Floryda, który z czasem zaczął tracić panowanie nad sobą. Wystarczy porównać jego mowę ciała w czasie mowy otwierającej (w której przywołuje slogan Trumpa „America in Decline”, czyli Ameryka się stacza):
Z jego późniejszymi wypowiedziami, np. tą dotyczącą wydarzeń z 6 stycznia 2021 r.:
W czasie przerwy reklamowej panowie Christie i DeSantis zamienili kilka słów. O czym rozmawiali, nie wiadomo. Może Christie próbował dogadać się z DeSantisem w kwestii atakowania Trumpa. Czytelnik może to ocenić sam:
W pewnym sensie Ron DeSantis przywołuje na myśl Jeba Busha. W czasie kampanii prezydenckiej z 2016 r. wszyscy byli pewni, że nominację z ramienia Partii Republikańskiej uzyska członek rodziny Bushów. Gdy jednak na arenę wkroczył Donald Trump i zaczął atakować byłego gubernatora stanu Floryda, nie tylko obrócił jego szanse na zwycięstwo w proch, ale jeszcze przykleił mu łatkę tak bolesną, że Jeb sam zaczął w nią wierzyć. Chodzi tu o określenie „Low Energy”, czyli to, że Jeb Bush ma w sobie mało energii i tym samym nie nadaje się na tak wymagające stanowisko. Jeb, rzecz jasna, odpierał te ataki, ale mowa ciała wiele zdradza, co można zobaczyć choćby na poniższym przekroju przygotowanym przez CNN:
Na klipie z jego wiecu, gdy krytykuje Trumpa:
Oraz w tym krótkim spocie wyborczym:
Czy nad DeSantisem ciąży klątwa Jeba Busha? Były gubernator Florydy wielokrotnie chwalił obecnego gubernatora (artykuł The Washington Examiner), a nawet twierdził, że jesteśmy na skraju przemiany pokoleniowej. Pierwsze jej oznaki zaczynają być wyraźnie dostrzegalne, zwłaszcza biorąc pod uwagę presję, pod jaką DeSantis się znajduje. Swoją kampanię potajemnie przygotowywał od ponad roku, prawo stanowe po kryjomu zmienił tak, żeby nie musiał ustępować z urzędu, a ponadto wielu sponsorom naobiecywał góry. Nie był jednak w stanie przebić ogromnej popularności Trumpa, plasując się na drugim, dalekim miejscu.
Co ciekawe, DeSantis jest architektem własnej klęski. Wielu spodziewało się, że DeSantis będzie kontynuatorem polityki Donalda Trumpa w 2028 r., biorąc pod uwagę jego sukcesy w zarządzaniu stanem Floryda (nierzadko pozorne sukcesy, DeSantis ma dobry PR). Postanowił jednak ogłosić swój start w tegorocznych wyborach, wywołując tym gniew Trumpa, który, jak twierdzi przy każdej nadarzającej się okazji, udzielił DeSantisowi wsparcia w krytycznej fazie jego walki o urząd gubernatora, a teraz DeSantis wbija mu nóż w plecy. Mówiąc wprost, DeSantis postrzegany jest jako zdrajca.
Oliwy do ognia dodaje strategia wyborcza DeSantisa. Krąży wiarygodna pogłoska, że DeSantis opierał swoją strategię wyborczą na tym, że Donald Trump wypadnie z wyścigu o Biały Dom wskutek kolejnych procesów sądowych. Z tego względu DeSantis trzymał wszystkich w niepewności, ale gdy Trump zaczął już w styczniu tego roku ostro atakować gubernatora, DeSantis zmuszony został do przedwczesnego ujawnienia swojej kandydatury. Ataki na DeSantisa były, bądźmy szczerzy, dziecinne, ale niemniej jednak wytrąciły go z równowagi. DeSantis wielokrotnie próbował się odciąć od prezydentury Trumpa, jednocześnie próbując nie zrazić do siebie jego wyborców, przez co w istotnych kwestiach związanych z byłym prezydentem nie umiał zająć zdecydowanego stanowiska. Teraz obserwujemy powolną autodestrukcję osoby promowanej przez beton Partii Republikańskiej jako Trump bez wad Trumpa.
Może dlatego właśnie Fox News i MSNBC ogłosiły Nikki Halley zwyciężczynią:
Przychylnie o debacie wypowiedziało się również New York Post. Na pierwszej stronie stwierdziło, że „kandydaci republikańscy prowadzili poważną debatę dotyczącą ważnych kwestii”, jak widać poniżej:
(Od lewej do prawej: Asa Hutchinson, Chris Christie, Mike Pence, Ron DeSantis, Vivek Ramaswamy, Nikki Haley, Tim Scott i Doug Burgum.)
Inaczej odebrali to widzowie. Tuż po debacie CNN zadało 15-osobowemu panelowi zwykłych obywateli pytanie, kto ją wygrał. Spośród ośmiu kandydatów, tylko trzech uzyskało jakiekolwiek poparcie: Ron DeSantis (2 osoby), Nikki Haley (4 osoby) i Vivek Ramaswamy (7 osób).
Podobny wniosek można wyciągnąć z sondażu przeprowadzonego na zlecenie New York Post (odnośnik do raportu). Jak widać na poniższym obrazku, najlepiej wśród republikańskiej widowni wypadł Vivek Ramaswamy:
To właśnie Ramaswamy zdawał się dominować tego wieczoru. Nie był to szczególnie imponujący wyczyn, bo w porównaniu do pozostałych kandydatów, Ramaswamy nie uciekał od prezydentury Donalda Trumpa. Wręcz przeciwnie, zdawał się powielać twierdzenia nieobecnego na sali Trumpa dotyczące np. zmiany klimatu, potrzeby zakończenia wojny na Ukrainie czy skupienia się na rozwiązaniu problemów obecnych w Stanach Zjednoczonych, w tym na południowej granicy. Kontrastowało to z wypowiedziami innych polityków, którzy jednostajnym tonem recytowali przygotowane przez swój sztab wyborczy odpowiedzi. Lepsze, gorsze, ale wyraźne wyćwiczone. W opinii wielu komentatorów i widzów Ramaswamy mógłby nawet zostać wybrany przez Trumpa na wiceprezydenta.
Najbardziej wymownym momentem było pytanie o poparcie dla Donalda Trumpa. Wszyscy zobowiązaliście się na piśmie do udzielenia poparcia osobie nominowanej przez Partię Republikańską, pyta prowadzący Bret Baier. Jeśli prezydent Trump zostanie skazany, to czy nadal udzielicie tego poparcia? Jak widać na klipie, pierwszy rękę podniósł Ramaswamy, tuż po nim Nikki Halley, Tim Scott i Doug Burgum. DeSantis natomiast zareagował dopiero pod wpływem nadzwyczaj pozytywnej reakcji publiczności (przed debatą DeSantis określił wyborców Trumpa mianem „listless vessels”, czyli takimi okrętami stojącymi na wodzie, bez obranego kierunku, zdanymi na łaskę prądów morskich, za co Trump go skrytykował), Mike Pence również niechętnie podniósł rękę, natomiast Chris Christie już miał podnieść rękę, szybko się rozmyślił i machnął nią pogardliwie w stronę widowni. Tylko Asa Hutchinson stanowczo trzymał obie ręce na pulpicie.
Tuż po tym zdarzeniu miała miejsce burzliwa wymiana zdań. Christie skrytykował zachowanie Trumpa, określając je niegodnym urzędu prezydenta. Widownia buczała. Ramaswamy wytknął Christiemu to, że oskarża Trumpa o mszczenie się i wylewanie swoich żalów, a przecież Christie sam to robi w swojej kampanii (Christie otwarcie krytykuje Trumpa, to prawda, ale co w tym dziwnego?). Ramaswamy powiedział:
Jeśli widzowie chcą oglądać, jak garstka ludzi bezmyślne krytykuje Donalda Trumpa nie posiadając krztyny wizji dla tego kraju, mogą teraz przełączyć kanał na MSNBC. Lecz ja nie ubiegam się o urząd prezesa MSNBC, a o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Lecz po chwili pojawiła się rysa na tym pięknym obrazku. Ramaswamy nawiązał do tego, jak Donald Trump jest prześladowany przez obecną administrację, widownia wiwatowała. Christie odparł: „Śmieszysz mnie”, widownia zaczęła buczeć jeszcze bardziej. Gdy już zapadła cisza, Christie nawiązał do książki Ramaswamy’ego, w której ten skrytykował Trumpa. Ramaswamy odparł ten zarzut, ale Czytelnik sam może przeczytać jej fragment (artykuł Politico), w której nazywa Donalda Trumpa mianem „sore loser”, osobą niezdolną do pogodzenia się ze swoją przegraną. Christie znany jest z tego, że w 2016 r. jednym trafnym spostrzeżeniem zakończył kampanię prezydencką Marco Rubio, wytykając mu to, że kilkakrotnie powtórzył dokładnie ten sam komentarz o Baracku Obamie (warto obejrzeć klip CBS News). Choć tym razem nie powtórzył tego sukcesu, trafił w niezwykle czułą strunę, co widać było po dziwnie panicznej, zmieszanej reakcji Ramaswamy’ego, jakby ktoś przyłapał go na jego sztuczności w wychwalaniu zasług Donalda Trumpa. (Poza tym wcześniej Christie porównał go do innego polityka-amatora – Baracka Obamy. Dość powiedzieć, że nie było to najlepiej przemyślane porównanie.)
Właśnie tym jednym słowem – sztuczność – można podsumować całą debatę. Bierze się to nie z tego, o czym mówiono, a mówiono m.in. o gospodarce, wzroście przestępczości, problemach z edukacją, aborcji, losie Amerykanów, wojnie, czy o wsparciu dla Izraela (Ramaswamy i Haley mocno się o to spierali). Ta debata była sztuczna, bo omijała najważniejsze problemy, mianowicie integralność wyborów, skandale Bidena, protest na Kapitolu i wszelkie aspekty dotyczące pandemii. Od dłuższego czasu Partia Republikańska próbowała patrzeć w przyszłość, zupełnie ignorując przeszłość i wyrządzoną wtedy narodowi krzywdę. Lecz Donald Trump zakotwiczył cały kraj w tym krytycznym dla narodu okresie – od wybuchu pandemii do zaprzysiężenia prezydenta Bidena – i to wywołuje frustrację wśród polityków. Wyborcy to wyczuwają, tę ucieczkę przed odpowiedzialnością i fałsz jaki temu towarzyszy.
W kilku momentach można było dostrzec ten kontrast. Na początku debaty DeSantis chciał podkreślić to, jak wiele dobrego zdziałał w czasie pandemii w przeciwieństwie do Trumpa. Nikki Haley skrytykowała Republikanów za wspieranie nadmiernych wydatków związanych z pandemią, a szczególnie Trumpa za podniesienie poziomu długu o prawie 9 biliardów dolarów (wypowiedź Haley). Te nawiązania czyniono tylko w zakresie ataku na nieobecnego na sali prezydenta i, niestety, pozostawiały wiele do życzenia. Jeśli obecni pretendenci nie uderzą w konstelację słabych punktów Donalda Trumpa, mogą zapomnieć o uzyskaniu nominacji. We wspomnianym wcześniej sondażu zapytano ankietowanych o to, kogo chcieliby nominować na kandydata z ramienia Partii Republikańskiej. Poniższy obrazek mówi sam za siebie:
Całą debatę można obejrzeć na stronie Fox News.
A co z wywiadem? Poza jego wysoką oglądalnością i prztyczkiem wykonanym w stronę Fox News, nic pozytywnego o tym wywiadzie powiedzieć nie można. Powód jest ten sam – sztuczność. Wyjaśnienie również jest to samo – omijanie najważniejszych problemów. Największym przeciwnikiem Donalda Trumpa jest Donald Trump z 2020 r. Lider sondaży bardzo unika brutalnej konfrontacji ze swoimi decyzjami z tamtych dni. Być może czeka na odpowiedni moment, bo rozdrapywanie tych ran na razie przysporzy więcej problemów niż pożytku, ale ten moment prędzej czy później będzie musiał nadejść.
Pytanie tylko brzmi: Kto ten moment wymusi? Dziennikarze o to zapytać nie chcą, politycy drążyć tematu nie będą, a Trump będzie trzymał się z daleka od sytuacji, które mogą poważnie mu zaszkodzić. Na pewno wydarzy się to w czasie debaty prezydenckiej, jeśli Robert F. Kennedy Jr. zostanie kandydatem na prezydenta z ramienia Partii Demokratycznej, ale taka debata będzie mieć miejsce, o ile w ogóle do niej dojdzie, najwcześniej za rok.
Na chwilę obecną przyjęta strategia zniszczenia Trumpa okazuje się być bezowocna. Kolejne wytaczane mu pozwy i kolejne wizyty w sądach zamiast mu szkodzić, to mu napędzają słupki popularności, tym bardziej, że wielu Amerykanów zdaje sobie doskonale sprawę z tego, co jest na rzeczy.
Jeśli debaty mają coś w tym zakresie zmienić, muszą one stanowić brutalną konfrontację z rzeczywistością. A w dzisiejszych czasach jest tego w polityce amerykańskiej jak na lekarstwo.
Kolejną debatę zaplanowano na 27 września.